Metody studentów

Kiedy nadchodzi sesja, studenci imają się wszelkich sposobów, żeby zaliczyć. Wykładowcy oceniają, że młodzi ludzie są coraz bezczelniejsi. I coraz słabsi. Winią system edukacji w gimnazjach i liceach. Ale i naukowcom zdarza się grzeszyć.

Żeby zaliczyć przedmiot, student jest gotów przynieść akt zgonu ukochanej babci. To metoda na litość. Jak ktoś jest w desperacji, to wyda 1.200 zł za zestaw, który sfilmuje pytania na kartce i przyjmie odpowiedź od pomocnego kolegi ukrytego w toalecie. A może uda się podłożyć gotowca? Będzie taniej. Gotowca można napisać samemu, ale czy nie szkoda czasu? Więc może go kupić? Albo
skopiować z internetu... Sesja to gorączka. A w gorączce różne pomysły przychodzą do głowy. Zwłaszcza jeśli ma się nóż na gardle.

Najlepiej się zdaje w WC
 
Uniwersytet Łódzki. Egzamin z historii stosunków międzynarodowych. Dla ponad setki dwudziestolatków to pierwsza sesja w życiu. - Ciężko było zdać, w pierwszym terminie przeszło 25 osób - opowiada Joasia, jedna z tych, którzy nie zaliczyli. - Ponieważ nie było warunku, kolega tak się zestresował, że zainwestował 1.200 zł w zestaw kamera plus słuchawka i mikrofon. O pomoc poprosił naszego prymusa - dodaje dziewczyna. Prymus w czynie społecznym (czyli gratis) zainstalował się w toalecie z dwoma grubymi tomami książki Józefa Kukułki, liczącymi w sumie 700 stron. Kamera filmowała pytania, prymus dyktował. Egzamin zdany.

Politechnika Łódzka. Egzamin z budowy maszyn. Studenci bardzo proszą, żeby nie pisać nawet, z jakiego są kierunku, bo jeszcze się ktoś z władz "obudzi". W każdym razie jest ich tak wielu, że nie mieszczą się w jednej sali... - Już na początku masa osób stwierdza, że i tak nie zna odpowiedzi, wstają, oddają kartki - mówi Anna. - Więc i kolega wstaje, ale jest zamieszanie, kartki nie oddaje, wychodzi z nią na korytarz. W ubikacji wszystko przepisuje z książki. Idzie pod drugą salę. Kiedy egzamin się kończy, w zamieszaniu wchodzi i oddaje kartkę.

Anna dodaje, że ten sam kolega pomógł kiedyś pani profesor w transporcie paczki z pracami zaliczeniowymi. Nie omieszkał na spod dołożyć swojej, napisanej w domu...

Kilka lat temu kilkoro łódzkich naukowców, w tym prof. Zdzisława Janowska i Danuta Walczak-Duraj z Uniwersytetu Łódzkiego oraz prof. Piotr Kuna i Jan Goch z Uniwersytetu Medycznego, ogłosiło powstanie grupy, która ma walczyć o czystość na łódzkich uczelniach. Grupa wciąż jest nieformalna i wielkich sukcesów na koncie nie ma. Ale prof. Janowska deklaruje czujność.

- Jeśli student przedstawia mi wyniki badań ankietowych, które zrobił na potrzeby pracy magisterskiej, żądam, żeby pokazał same ankiety. Miałam ostatnio chłopaka, który prawdopodobnie wypełnił kwestionariusze sam, z pomocą kilku znajomych. Poznałam to po kolorze tuszu długopisu. Dziwnie się składało, ale 15 ankiet było wypełnionych na zielono, 15 na czerwono, 15 na czarno.

Zdenerwowałam się, ale ponieważ potem się przyłożył, to dziś jest magistrem - mówi pani profesor. Ocenia, że z roku na rok poziom studentów, a zarazem ich uczciwości spada. Czemu żacy decydują się wydać 1.000 złotych za kupno pracy, którą można napisać w trzy popołudnia? Zdaniem Janowskiej, oprócz lenistwa w grę wchodzi coraz większa nieudolność.

- Po prostu dostrzegają, że nie są w stanie napisać nawet prostej pracy. Winny jest system kształcenia. Zamiast egzaminów ustnych i pisemnych mamy coraz więcej testów, już w gimnazjum i szkole średniej przestaje się pisać wypracowania, bo nauczyciele przygotowują uczniów do myślenia pod kątem testów. Stąd późniejsza nieudolność - mówi prof. Janowska. Jej zdaniem, widać ją zwłaszcza w częściach praktycznych, których nie można przepisać z książek. Tu poziom "pisarstwa" ledwie wyrasta ponad poziom podstawówki.

Z aktem zgonu

Dr Piotr Szukalski, demograf z Uniwersytetu Łódzkiego, ma opinię ostrego wykładowcy. A mimo to nie brakuje takich, którzy próbują się z nim zmierzyć. - Studenci bywają naprawdę bezczelni. Ciężko jest oszacować, jaki procent prac jest kupowanych albo kopiowanych, ale to naprawdę widać. Łatwo nabrać podejrzeń, jeśli cytowana literatura pochodzi najpóźniej z 1997 roku albo ostatnie podawane dane statystyczne dotyczą roku 1999 - mówi Szukalski. - Miałem studenta, który przy kopiowaniu pracy z internetu nie zadał sobie nawet trudu, żeby zmienić czcionkę. Zrobił kopiuj-wklej z różnych źródeł. Na jednej stronie miałem trzy różne czcionki i trzy typy odstępów. I żadnych wątpliwości co do oceny - opowiada doktor.

Szukalski miał też studentkę, co do pracy której nabrał wątpliwości, bo była za dobra. Powodowany wątpliwościami wstukał w internet kilka pochodzących z niej fraz i wyszło, że dzieło zostało przepisane od jego znajomej. Doktor nie robił wielkiej afery, dziewczyna nie wyleciała karnie z uczelni, ale studiów i tak nie skończyła. Po prostu nigdy więcej nie przyszła po zaliczenie...

Dr Dorota Kałuża-Kopias, koleżanka Szukalskiego z Zakładu Demografii, dodaje, że bardzo częstym sposobem na wyłudzenie zaliczenia jest metoda na chorą babcię, mamę, dziecko, problemy w pracy. - Proszą, wręcz błagają, żeby wystawić im dostateczny, choć nie są przygotowani. Ale to ze względu na sytuację życiową... Bardzo ciężko odróżnić, kto mówi prawdę. Niektórzy, żeby dowieść, że nie mogli się nauczyć, przychodzą z aktem zgonu bliskiej osoby - mówi Dorota Kałuża-Kopias.

Wciąż popularnym sposobem jest zmiękczanie wykładowców metodą na Świętego Mikołaja, czyli za pomocą prezentu. O tym, że nie zawsze warto, przekonał się Paweł, student socjologii. - To był chyba egzamin z zarządzania czy czegoś w tym guście - wspomina.

- Na godzinę przed wejściem do sali całą grupę dopadła dziwna psychoza. Postanowiliśmy, że kupimy doktorowi alkohol i pójdziemy zagadać, na zasadzie: chcieliśmy podziękować, bardzo dużo się nauczyliśmy w ciągu tego roku. Mieliśmy nadzieję, że wprawimy go w doskonały nastrój i coś na tym ugramy. Grupa wytypowała mnie, zebrałem pieniądze i poleciałem do sklepu na rogu.

Wracam z tym alkoholem, a nikogo na korytarzu nie ma. Nagle drzwi się otwierają, wychodzą znajomi - tym razem oni w nastroju euforycznym. Doktor ich poprosił i tak po prostu, bez egzaminu, wpisał każdemu bardzo dobry. Więc wchodzę i ja, z butelką w gazecie, a on mnie sadza za biurkiem i zaczyna godzinne przepytywanie. Dostateczny...

A może w ogóle się nie męczyć? Doktor Szukalski pamięta, że musiał władzom WSHE (dziś AHE) składać oświadczenie, iż to nie jego podpis widnieje w indeksie jednego ze studentów. A jakiś podpis tam widniał.

- Student był tak bezczelny, że nawet nie próbował podrobić mojego podpisu. Zaliczył sobie mój przedmiot swoim charakterem pisma.

Ryba psuje się od głowy

Na studentów oczywiście można narzekać, choć bywa, że i naukowcy przykładem nie grzeszą. Uczelnie niechętnie nadają takim sprawom rozgłos, a jeżeli już, to ciągną się one długimi miesiącami i rzadko poznajemy jednoznaczne oceny.

Źródło: dzienniklodzki.pl

ostatnia zmiana: 2011-02-04
Komentarze
Polityka Prywatności